wtorek, 27 stycznia 2015

A ja biegam, ciągle biegam, biegam…


…i to nie sama. Wiadomo w grupie raźniej, chociaż moi towarzysze raczej małomówni;)



Antonia przywdziana w kombinezon wędruje do wózka, Joka obok, zapas worków na kupę jest więc ... ruszamy. Pogoda klawa, ale ocieplane kalesony to podstawa. Te co mam na sobie mają już 5 lat i są najlepsze (pewnie posłużą mi jeszcze drugie tyle). Pod softshellem koszulka z krótkim rękawem więc lepiej bez dłuższych postojów;)


 Cel - podobny jak w niedzielę na rowerze, czyli tętno w granicach 75%. Na początku szło całkiem nieźle. Tosieńka zasnęła- wstrząsy wyjątkowo ją uspokajają, krótki postój z Joką;) i tylko to moje tętno gna jak szalone. Nie ma co ukrywać pchałam przed sobą prawie 20 kg , na smyczy 25 kg ciągnęło na boki - było z czym walczyć. I ten dylemat: biec szybciej czy trzymać tętno? Ostatecznie średnia to 165 uderzeń na minutę- damn it, dystans 6 km, czas 43min. Jest nad czym pracować...



Po biegu obowiązkowe rozciąganie, ale szczegóły w kolejnym poście. 

Joka dba o moje samopoczucie. Tym razem chciała, żebym poczuła się jak nad morzem. Powiew makreli z jej paszczy, niczym pocztówka z Kołobrzegu:)