sobota, 14 marca 2015

Leży na trawie i nie dycha...

... zacny suchar;) W moim przypadku to Maniacka dycha. Jako że była to moja pierwsza dziesiątka w tym sezonie, mąż postanowił, że pobiegnie ze mną. Takie wsparcie i doping. Się chłopak poświęcił, zamiast bić nowe rekordy, denerwował żonę na trasie... skutecznie:)
Rozgrzewkę zrobiliśmy w drodze do depozytu i biegiem na start. Pogoda była słaba, chłodno, głodno i do domu daleko więc przebieżka przed była jak najbardziej wskazana.



Strefa żółta C, jeszcze przed


   

 Trasa była idealna, płaska i sentymentalna;) Przypomniała mi czasy studenckie, kiedy to "dla lepszej kondycji" wracało się pieszo do akademika. Mijaliśmy ulubiony warzywniak, ławkę przy której poznałam męża i moją Alma Mater. Zadyszka i wzruszenie odebrały mi mowę. Do mety! O 13 musiałam nakarmić Tosieńkę, dlatego trzeba było szybciej przebierać odnóżami.
Końcówka była najgorsza. Przypomnę, że w biegu brało udział 4000 uczestników, a ścieżka przy jeziorze najszersza nie jest. Przynajmniej nie myślało się wtedy o zmęczeniu, tylko jak wyminąć lud cały i się nie pozabijać?









Dobry rytm biegu to podstawa, ja finiszowałam z Somebody told me:) i told me, że zrobiłam życiówkę, tadaaaaam:) Czas netto: 51:09 
Mi marido spisał się na medal, dostanie mojego wafelka:)