Pogoda w końcu dopisała więc czas ochrzcić piankę na
pobliskim jeziorze w Lusówku. Zaopatrzona w worek foliowy po 10 minutach
wcisnęłam się w tą ciasnotę i niczym kobieta kot, chociaż może bardziej jak Don
Pedro z krainy Deszczowców, posunęłam do wody. Nie będę gwiazdorzyć, że
wskoczyłam zrobiłam swoje i po treningu, bo niestety tak nie było. Zanim
przeprawiłam się przez wodorosty, który przyprawiają mnie o gęsią skórkę,
wpadłam na kolejne pływające roślinne farfocle(mam taką nadzieję że to były
rośliny) i lekko spanikowana musiałam wyjść z wody. Osiem głębokich oddechów i
mąż wykopał mnie z powrotem, no bo ludzie patrzą. Dziwnym trafem nagle na plaży
zrobiły się tłumy, w końcu nurek jest;) Wróciłam, w myślach powtarzając, że „one”
bardziej się mnie boją i powoli zaczęłam się rozkręcać. Pianka dobrze się
dopasowała, nie ograniczała ruchów ramion i nie czułam zimna. Dodatkowo na
stopach miałam skarpety neoprenowe, a do pasa przywiązaną bojkę asekuracyjną.
Warto zainwestować w dmuchaną „pamelkę”, tak dla swojego bezpieczeństwa i
spokoju bliskich. Było zacnie, poza małymi obrzydlistwami pływało mi się bardzo
dobrze i nawet nie przeszkadzała mi lodowata woda wlewająca się do ucha.
Jakby tego było mało… źle się to ściągało. Do triathlonu w
Pniewach jeszcze to poćwiczę.
Uwaga wchodzę...
Myślałam, że płynę prosto...jakby co z błędnikiem wszystko w porządku;)