Dystans podobny, bo olimpijka, czyli 1500 m pływania, 40 km rower i 10 km biegania. Na tym podobieństwa się kończą, ale od początku.
14-ego czerwca pogoda wyjątkowo dopisała, słońce porządnie przygrzewało więc wizja wbicia się w piankę przyprawiała mnie o dodatkowe krople potu na skroni. No ale wiadomo pianka to +10 mocy w wodzie i ten look...
Było nas trzech, w każdym z nas Fabrykowa krew :)
Humory dopisywały, nawet za bardzo, ale przy stresie dopada mnie tak zwana głupawka-nerwówka.... jak widać nie tylko mi
Start zaplanowany jest na 11.30, chwilę
przed stoimy już w wodzie. Parę ruchów, żeby wpuścić wodę i tym samym lepiej
dopasować piankę. Ustawiamy się przy pomoście, już czas... padł
"głuchy" strzał, ktoś krzyknął start i ruszyliśmy. PROsi rzucili się
pierwsi, ja trochę już bardziej przejęta wolnym krokiem ruszyłam za nimi.
Ogółem było ok. 32 startujących więc nie było co długo czekać tylko ruszać na
żółtą boję. I tu zaczęła się moja droga przez mękę. Cały czas miałam wrażenie,
że wszystkich zawodników coś ciągnie do przodu i tylko ja płynę w miejscu, a
owe żółte punkty nawigacyjne z każdym ruchem oddalają się ode mnie. To było jak
w najgorszym koszmarze, macham rękoma do kraula i nic się nie dzieje. Wszyscy
daleko z przodu, z tylu widzę już tylko kajak... co za porażka...
Wychodzę z
wody, na plaży mąż krzyczy, że jest dobrze i żebym szybciej biegła, bo przede
mną jeszcze drugie wejście do wody... tak, moja męka miała potrwać jeszcze
drugie tyle. W głowie zaświtała mi myśl, żeby zrezygnować i nie pogrążać się
już bardziej - niestety nie mam takiej natury i jak już zaczęłam to
skończę.
1500 m za
mną... udało się, w końcu wyszłam z jeiora. Cięższa o jakieś 2 litry wody, które
przelewały mi się po piance, zaczęłam się rozpinać i ściągać mój koci strój.
Dobiegłam do strefy zmian, jeszcze tylko wyjmę nogi i szybko zakładam buty,
kask, okulary, zabieram rower i lecę w kierunku Czarnkowa. Wybiegam ze strefy,
tam sędzia pokazuje miejsce, w którym mogę wejść na rower. Przede mną ponad 40
km. Nogi mam jak z ołowiu więc wrzucam na lżejszą przerzutkę, ale nadal jest
ciężko. Trasa też do najlżejszych nie należy. Mordercze podjazdy ukoronowane
szybkimi zjazdami, gdzie moja prędkość skromnie dochodziła do 49 km/h (kolega
jechał szybciej, ale jest cięższy, tzn. tak to sobie tłumaczę;)) Dla
wtajemniczonych: zwycięzca opisał trasę jako trudniejszą niż ta w Sierakowie, a
ja ją pokonałam:) Po czterech pętlach, mój licznik pokazał 45 km... egkhm
trochę większa ta olimpijka się zrobiła.
Odwieszam
rower i zmieniam obuwie, kask zamieniam na czapeczkę i ruszam na trasę biegową.
Nogi znowu odmawiają mi posłuszeństwa, czuję się ociężała i zrezygnowana... to
chyba nie dla mnie... Dopiero na biegu zaczynam odczuwać jak bardzo jest
gorąco, już chce mi się pić i jeść, w kieszonce mam batona, ale w sumie to na
niego nie mam ochoty- nie dogodzisz;) Przychodzi, a raczej ja dobiegam do
wybawienia, energiczne rytmy rodem z Palermo będą mi od dziś przypominać, że
orzeźwienie jest blisko. Krótki podbieg i jest nagroda- kurtyna wodna, a za nią
niezastąpieni wolontariusze z idealnie wykrojonym kawałkiem arbuza i kubeczkiem
z wodą. Kochałam ich wtedy całym sercem, byli tak wspaniałomyślni, że przy
drugim okrążeniu poczęstowali bananem, jakby czytali mi w myślach:) Pod koniec
okrążenia kolejny wodopój dodał mi sił na całkiem spory podbieg oraz na
przegonienie jednej zawodniczki (a już myślałam, że wszyscy skończyli i tylko
ja zostałam).
Drugie
okrążenie biegło mi się nadzwyczaj dobrze i ostatecznie bieg ukończyłam z
czasem 54:58- bez muzy, bez endo, bez Joki, to mi treneiro wytrzymałość
wybudował:)- Rafał się spisał się, ale medalu mu nie oddam :P
W
ostatecznym rozrachunku wyszło 3:23:10 iii 3 miejsce wśród kobiet:)))) Tak oto
zapisałam się na kartach historii miejscowości Lubasz.
Ekipa z niebieskiego dżipa, czyli Fabrykowe "nie daj się"